Brian Aldiss        Cieplarnia

    . 11 .    

   Drobne, ciche, bezrozumne istoty przemykały po gościńcu, wyłaniając się i znikając w okalających go mrokach zieloności. Gościńcem sunęły dwie owocowe łupiny. Dwie pary oczu zezowały spod nich na owe nieme stworzenia i tak jak one biegały na wszystkie strony, wypatrując zasadzki. Gościniec wiódł pionowo, rozbiegane oczy nie mogły dojrzeć ani jego początku, ani końca. Przygodne odgałęzienia skręcały poziomo z głównego szlaku; nie zwracano na nie uwagi w powolnym, lecz niewzruszonym pochodzie. Chropowate podłoże dostarczało wspaniałego oparcia wystającym spod łupin ruchliwym palcom dłoni i stóp. Powierzchnia gościńca była też walcowata, jako że stanowił go pojedynczy pień potężnego drzewa figowego. Obie łupiny zsuwały się z jego środkowych pięter ku podstawie. Listowie coraz bardziej odcedzało światło, tak że zdawały się postępować w zielonej mgle ku tunelowi czerni. Wreszcie prowadząca łupina po chwili wahania skręciła w bok na jedną z poziomych gałęzi, podążając ledwo dostrzegalnym tropem. Druga powlokła się za nią. Usiadły razem, na poły wsparte o siebie, grzbietami obrócone ku swemu niedawnemu gościńcowi.

   - Boję się tego schodzenia do Dna - powiedziała Poyly spod łupiny

    - Musimy iść tam, gdzie nam grzyb każe - cierpliwie wyjaśnił Gren, nie po raz pierwszy zresztą. - On ma więcej rozumu od nas. Teraz, jak już jesteśmy na tropie innej grupy, głupio byłoby go nie usłuchać. Przecież nie możemy żyć w lesie na własną rękę.

   Wiedział, że smardz ugłaskuje ją podobnymi argumentami. Od kiedy jednak opuścili Ziemię Niczyją, kilka przespań temu, Poyly była przez cały czas niespokojna z powodu swego samowygnania z grupy, które ciążyło jej bardziej, niż się spodziewała.

    - Powinniśmy się bardziej przyłożyć do szukania śladów Toy i reszty naszych przyjaciół - powiedziała Poyly - Gdybyśmy poczekali, aż ogień przygaśnie, na pewno byśmy ich odnaleźli.

   - Musieliśmy wyruszyć, ponieważ bałaś się poparzenia odparł Gren. - Poza tym wiesz, że Toy nie przyjęłaby nas z powrotem. Ona nie miała litości nawet dla ciebie, swojej przyjaciółki.

   Poyly coś odmruknęła i zapadła między nimi cisza, którą dziewczyna przerwała po chwili.

   - Musimy iść dalej? - łapiąc Grena za przegub ręki, zapytała cieniutkim głosikiem.

   Z bojaźliwą pokorą czekali, wiedząc doskonale, że odpowie inny głos.

   - Tak, pójdziecie dalej, ty, Poyly, i Gren, bo ja wam tak każę, a jestem od was silniejszy

   Oboje znali już ten głos. Głos wydawany bez warg i słyszany bez uszu, zanikający w obrębie ich głów juk kukułka zegara na wieki uwięziona w swej skrzynce. Jak stłumione tony harfy

   - Ja was doprowadziłem bezpiecznie aż dotąd - podjął smardz - i poprowadzę jeszcze dalej. Nauczyłem was, jak się nosi łupiny owoców, i ukryci w nich przebyliśmy bez uszczerbku długą drogę. Jeszcze maleńki krok naprzód, a czeka was chwała.

   - Potrzebujemy odpoczynku, grzybie - powiedział Gren. - Odpocznijcie przed dalszą drogą. Natrafiliśmy na ślady innego plemienia ludzkiego, nie pora na bojaźń w sercu. Musimy znaleźć to plemię.

   Posłuszna głosowi para ludzi legła na odpoczynek. Nieporęczne łupiny, odciosane z dwóch obłych owoców leśnych, z wybitymi topornie otworami na ręce i nogi, nie pozwoliły im lec wygodnie. Przycupnęli, jak się dało, ze sterczącymi do góry rękami i nogami, jakby zmiażdżeni na śmierć pod ciężarem listowia nad ich głowami. Myśli smardza sunęły gdzieś poza ich zasięgiem, niczym rozpraszający uwagę podkład muzyczny.

   W owej erze zieleni rośliny rozwijały się, osiągając coraz większe rozmiary kosztem mózgu, natomiast grzyb smardz specjalizował się w inteligencji, pozbawionej skrupułów, ograniczonej inteligencji dżungli. Dla podtrzymania swego własnego bujnego rozrostu potrafił pasożytować na innych gatunkach, łącząc swe zdolności dedukcji z ich zdolnością poruszania się. Osobnik, który podzieliwszy się na pół, posiadł właśnie zarówno Poyly, jak i Grena, nie potrafił wyjść z zadziwienia, odkrywając w ich ośrodkach nerwowych coś, czego nie miało żadne inne stworzenie - pamięć zawierającą mgliste wspomnienie gatunku, ukryte nawet przed ich właścicielami.

   Jakkolwiek smardz nie znał powiedzenia "w państwie ślepców jednooki królem", sam znajdował się w takiej właśnie sytuacji. W wielkim świecie cieplarni różne formy życia przeżywały swoje dni w okrucieństwie lub trwodze, w pościgu lub pierzchaniu, nim zabrała je zieleń na kompost dla następnej generacji. Przeszłość ani przyszłość nie istniały dla nich, przypominały płaskie, pozbawione głębi, wyhaftowane na gobelinie figury. Smardz podsłuchujący rozum ludzki był inny, miał perspektywę. Był pierwszym od miliarda lat stworzeniem, które potrafiło obejrzeć się za siebie w długich alejach czasu. Wyłoniły się widoki, które przeraziły go i otumaniły, prawie wyciszając harfianą kadencję jego głosu.

   - Jak smardz może nas obronić przed potwornościami Dna? - zapytała po pewnym czasie Poyly. - Jak może nas obronić przed glistoglutem lub wargokapem?

   - On dużo wie - powiedział Gren po prostu. - To on nakłonił nas do założenia tych łupin owocu, aby ukryć nas przed wrogami. To przebranie zapewnia nam bezpieczeństwo. Kiedy znajdziemy tamto plemię, będziemy jeszcze bardziej bezpieczni.

   - Moja łupina obciera mi uda - poskarżyła się Poyly z niezmiennym od tysiącleci kobiecym talentem do odbiegania od tematu.

   Leżąc, czuła, jak dłoń partnera sięga do jej uda i głaszcze je delikatnie. Ale jej spojrzenie wciąż wędrowało po konarach nad głową w obawie przed niebezpieczeństwem. Jakiś jaskrawy niby papuga twór roślinny sfrunął z trzepotem i przysiadł na gałęzi tuż nad nią. W tej samej chwili wyleciał z podniebnej kryjówki miotłopląs i spadł prosto na ptakorośl. Chlusnęła paraliżująca ciecz. Zgruchotana ptakorośl została następnie wciągnięta do góry i zniknęła im z pola widzenia. Tylko plama zielonego soku moczyła miejsce, w którym na chwilę spoczęła.

    - Miotłopląs, Gren! Lepiej chodźmy stąd, nim na nas spadnie - powiedziała Poyly.

   Smardz również oglądał starcie; obserwował je z satysfakcją, jako że ptakorośle były wielkimi amatorami smakowitego smardza.

   - Idziemy, ludzie, skoro jesteście gotowi - odezwał się. Każdy pretekst do wymarszu był dla niego dobry; jako pasożyt nie potrzebował wypoczynku.

   Ociągali się z porzuceniem chwilowej wygody nawet dla ucieczki przed miotłopląsem, więc smardz ich popędził. Jak dotąd obchodził się z nimi dość delikatnie, gdyż potrzebował ich współpracy i nie chciał sprowokować starcia woli. Jego ostateczny cel był niewyraźny, ale chełpliwy i świetlany. Widział siebie reprodukującego się nieustannie, widział, jak pokrywa całą Ziemię, wypełnia wzgórza i doliny swymi zwojami. Takiego celu nie mógł osiągnąć bez ludzi. Posłużą mu jako środek. Obecnie na swój beznamiętny, wyrachowany sposób planował objąć w posiadanie jak najwięcej istot ludzkich. Naciskał więc. A Gren i Poyly usłuchali. Wdrapali się z powrotem głowami w dół na stanowiący ich gościniec pień i czepiając się jego obłej powierzchni, podjęli wędrówkę. Z tej samej drogi korzystały różne stworzenia - jedne nieszkodliwe, jak liściary, przemierzające bez końca trasę z głębin dżungli do jej wyżyn i z powrotem, inne groźne w zieleni swych kłów i pazurów. Lecz tylko jeden gatunek pozostawiał wzdłuż pnia takie czytelne znaki - tu nacięcie, ówdzie łysina - które wytrawnemu oku mówiły o obecności istoty ludzkiej gdzieś w zasięgu wzroku. Tym właśnie tropem podążało dwoje ludzi. Wielkie drzewo i mieszkańcy jego cienia w milczeniu zatopili się we własnych sprawach. Gren i Poyly również. Kiedy trop skręcił i powiódł bocznym konarem, oni też bez słowa skręcili. I tak posuwali się w pionie i poziomie, aż na mgnienie oka Poyly dostrzegła ruch. Mignęła przelotnie postać ludzka. Przemknęła wśród liści i dała nurka pod osłonę kępy głupikłaka na konarze przed nimi po czym wszystko znieruchomiało. Nie zobaczyli nic więcej nad błysk ramienia i mignięcie zaniepokojonej twarzy pod rozwianym włosem, podziałało to jednak elektryzująco na Poyly.

    - Ucieknie, jeżeli jej teraz nie złapiemy - odezwała się do Grena. - Pozwól, że ja pójdę i spróbuję ją dostać! Uważaj, czy w pobliżu nie ma jej towarzyszy.

   - Może ja pójdę...

   - Nie, ja ją złapię. Ty zrób trochę hałasu dla odwrócenia jej uwagi, kiedy zobaczysz, że jestem gotowa do skoku. Wyłuskała się ze swej łupiny i popełzła na brzuchu, ześlizgując się z wypukłości gałęzi, aż zawisła głową w dół. Zaczęła się przedzierać do przodu, a wtedy smardz, niespokojny o własną skórę w tym karkołomnym położeniu, wkroczył do jej umysłu. Percepcja Poyly wyostrzyła się nadzwyczajnie, widzenie stało się wyraźniejsze, skóra wrażliwsza.

   - Zachodź od tyłu. Pojmaj to, nie zabijając, a zaprowadzi nas do reszty plemienia - zadźwięczał głos w jej głowie. - Cicho, bo usłyszy - wyszeptała Poyly.

   - Tylko ty i Gren możecie mnie usłyszeć, Poyly; jesteście moim królestwem.

   Poyly wpełzła za kępę głupikłaka, nim ponownie wciągnęła się na wierzch gałęzi, nie zaszeleściwszy nawet listkiem. Powoli podczołgała się do przodu. Ponad delikatnymi lizakami pączków głupikłaka wypatrzyła głowę swej ofiary. Piękna, młoda samica rozglądała się czujnie wokoło; spod korony włosów i przesłaniającej dłoni spozierały ciemne, sarnie oczy.

    - Nie poznała w was ludzi pod łupinami owoców, dlatego się kryje przed wami - powiedział smardz.

   Głupstwa plecie, pomyślała Poyly Czy ta kobieta nas rozpoznała, czy nie, i tak by się skryła przed obcymi.

   Smardz wchłonął jej myśl i pojął, dlaczego jego rozumowanie było fałszywe: mimo zdobytej już wiedzy wciąż daleko mu było do całkowitego poznania istoty ludzkiej. Taktownie wycofał się z umysłu Poyly, zostawiając jej swobodę w pochwyceniu obcej na jej własny sposób. Poyly, zgięta prawie wpół, zrobiła krok naprzód, potem drugi. Z pochyloną głową czekała na umówiony sygnał Grena. Po drugiej stronie głupikłaka Gren potrząsnął gałązką. Obca kobieta strzeliła okiem w kierunku dźwięku, oblizując językiem otwarte usta. Zanim zdołała wyciągnąć zza pasa nóż, Poyly skoczyła jej na plecy. Zmagały się wśród miękkich łodyg, nieznajoma mocno ścisnęła Poyly za gardło. W rewanżu Poyly ugryzła ją w ramię. Wpadł Gren i oplatając rękami szyję nieznajomej, odciągnął ją. Złote włosy rozsypały się po jej twarzy Dziewczyna stawiała zaciekły opór, ale już ją mieli. Wkrótce leżała spętana na konarze, łypiąc na nich z dołu oczami.

    - Spisaliście się na medal! Teraz ona zaprowadzi nas... zaczął smardz.

   - Cicho! - wychrypiał Gren, ale takim tonem, że grzyb usłuchał natychmiast.

   Coś się przesuwało szybko w górnych warstwach drzewa. Gren znał las. Wiedział, jak odgłosy walki ściągają drapieżców. Zaledwie wypowiedział słowo, gdy po najbliższym pniu zjechał spiralą zrzynek i strzelił w nich jak sprężyna. Gren był przygotowany. Sztylety są bezużyteczne przeciw zrzynkom. Uderzeniem kija wybił go w powietrze jak wirującego bąka. Zrzynek zakotwiczył się sprężystym ogonem, ustawiając się do ponownego ataku, ale spływający łukiem z listowia lotniak pochwycił go i pożeglował z nim dalej. Poyly i Gren przypadli płasko przy swoim jeńcu i czekali. Przeraźliwa cisza lasu ponownie napływała ze wszystkich stron jak fale i znów las był bezpieczny.

następny